|
Nawigacja |
|
|
Użytkowników Online |
|
|
Gości Online: 45
Brak Użytkowników Online
Zarejestrowanych Użytkowników: 1
Nieaktywowany Użytkownik: 0
Najnowszy Użytkownik: @stryker
|
|
|
|
|
|
Losowa Fotka - Unimor |
|
|
Losowa Fotka - Inne |
|
|
Ostatnie Artykuły |
|
|
|
WSPOMNIENIA NASZYCH PRACOWNIKÓW |
|
|
Kazimiera Barańska
Produkcja
Przyszłam do pracy w styczniu 1958 roku. Inż. Łacwik — wówczas szef produkcji,
do którego się zgłosiłam, przyglądał mi się długo
(na pewno myślał: co ona tu będzie robić, nie najmłodsza, troje dzieci),
ale do pracy przyjął. Była to moja pierwsza praca, nie licząc okupacji.
Do naszego zakładu wchodziło się przez wykrzywioną furtkę w połamanym płocie,
na miejscu którego obecnie stoi budynek Nr 4. Budynku Nr 6 też nie było,
tam też był płotek, natomiast był budynek Nr 3 w rogu na styku obecnego
budynku Nr 5 i 6. Była tam świetlica, w której odbywały się pierwsze kursy
zawodowe i odbywał się pierwszy KSR. Byłam na tym KSR i niewiele z niego pamiętam,
bo były to rzeczy dla mnie nowe i bardzo trudne. Pamiętam natomiast bardzo dobrze
inż. Cołojewa, który opowiadał o jakichś radioliniach, które są w Polsce bardzo potrzebne,
że my je musimy produkować, że to jest przyszłość, że trzeba w Moskwie kupić licencję.
No i zakupili, produkowali i produkują do dziś, tylko że już bardziej nowoczesne
niż wtedy.
Kiedy przyszłam w styczniu do pracy, weszłam w skład 12- a może 15-osobowej grupy,
która miała być pierwszą brygadą montażową. Miałyśmy — bo to były same
kobiety — produkować zespół wysokiej częstotliwości do odbiornika telewizyjnego
„Belweder" tzw. B-3. Ale na razie do tego było daleko.
„Pan Król" — nasz brygadzista, były wojskowy, wysoki, przystojny — jedyny autorytet,
kochałyśmy się w nim wszystkie młode i stare, uczył nas zawiłości o oporach,
kondensatorach, cewkach — elementach, które wchodziły w skład B-3 no i lutowania.
Nasz „Pan Król" był bardzo rubaszny i nie przemęczał nas. Uczył nas z przerwami
na kawały, a był to kawalarz nie z tej ziemi. Kiedy byłyśmy już zmęczone tymi
wszystkimi mądrościami, a on nami, kazał nam wystawić wartę przy drzwiach
i zaczynał kawały, najczęściej słone, ale kiedy „wartowniczka"
pisnęła — dyrektor idzie, natychmiast zaczynała się nauka... pani Lolu co to jest?
to jest ceweczka, acha ceweczka.
Otrzymaliśmy pierwszy zespół B-3 z T-16 z Warszawy jako wzorzec. Długo oglądałyśmy go nie
wierząc, że potrafimy takie wykonywać. Wreszcie każda z nas wykonała pierwszy sama,
no i napięcie, czy się aby zestroi. Zestroiły się. Potem robiłyśmy dużo 220 sztuk
i więcej dziennie i ścigałyśmy się z brygadą mechaniczną chłopców, gdzie prym wodził
Czesiek Markiewicz. A ile było płaczu jak brakowało detali, że oni nas prześcigną...
Od 1 maja 1958 roku zostałam brygadzistką. Niewiele nas od tamtego czasu zostało, same
najtwardsze jak Kaczmarek Halina od wielu lat brygadzistka, bojowa babka, Rutkowska Henia
też brygadzistka, Rudzińska Genia, Reclaf Jadzia, Kawczyńska Janka i Barańska Lonia.
Jedynym człowiekiem którego się bałam był inż. Łacwik, do dziś nie wiem czemu,
choć troszeczkę mi jeszcze z tego zostało. Pamiętam pierwszą naradę produkcyjną,
narzekania że „śrubki nie wchodzą do dziurki", dyrektor się śmieje, szef produkcji
się śmieje, a ja czerwona. Problem ten istnieje do dziś, tylko już jest inaczej
interpretowany i mniej się rumienię.
Potem B-3 zabrał Wrocław, a my robiłyśmy telewizory „Neptuny". W 1962 chyba roku
inż. Gajda zaproponował mi u siebie stanowisko p.o. mistrza montażu i uruchomienia
„Neptuna" i zespołu N-8.
Bałam się, wiedziałam, że to jest szansa, ale jeśli nie dam rady? Pytałam w rozterce
inż. Krupy, mojego kierownika co robić? a on: „niech pani idzie, przecież zawsze może pani
wrócić jak nie wyjdzie". No i poszłam. Brygada wielka, ponad 70 osób, ludzie nowi,
patrzyli na mnie — mistrz baba, ale zawzięłam się i utrzymałam,
chociaż w domu nie raz płakałam. Plany mi wychodziły choć były z każdym rokiem większe.
Oczywiście nie byłam sama, miałam dobrego brygadzistę Kosmalę Waldka,
dobrałam sobie jeszcze z taśmy brygadzistkę Urszulę Choromańską,
też sumienna babka, kierownik inż. Gajda a potem inż. Gronet podtrzymywali mnie na
duchu i jakoś szło. Ludzie nieźle zarabiali więc się do mnie przyzwyczaili.
Potem przyszła reorganizacja, paletyzacja, zrobiliśmy sobie ostatnie wspólne zdjęcia
na hali, pożegnali starego „Neptuna", pożegnali siebie i poszłam do innej hali,
do innych ludzi (część poszła ze mną) organizować trzecią brygadę płytek Z-2.
Pracowałam na zmianę z mistrzem Kurszewskim Jurkiem, który potem poszedł do konstrukcji,
a mnie nieśmiało powiedział mój kierownik inż. Marcinkowski, że przez jakiś czas muszę
sobie sama dać radę.
No i daję sobie sama radę do dziś. Z tamtych brygad zostały dwie duże brygady prawie
100 osób. Została nam pamiątka z tamtych czasów, dyplom od ówczesnego kierownika
inż. Marcinkowskiego, który sobie bardzo cenimy, wisi on do dziś na hali:
„za rytmiczną realizację zadań i... pracę we wzorowej koleżeńskiej atmosferze w 1966 roku".
Praca we wzorowej atmosferze jest zresztą do dziś.
Potem przyszło zarządzenie, że wszyscy mistrzowie muszą zdobyć dyplom mistrzowski
poprzez roczny kurs i pracę dyplomową.
I znowu, czy dam radę, mając lat prawie... no mniejsza o to, ale przecież już i pamięć
nie ta i znów do inż. Krupy co robić, a jeśli nie zdam — wstyd, a on twardo — chodzić.
No i chodziłam, pracę dyplomową zdałam, przyjęli. Mnie się ona bardzo podobała,
bo się strasznie napracowałam nad nią i nadenerwowałam. Egzamin zdałam na 3,
no trudno, już po wszystkim.
W 1969 roku dostałam nowe zadanie, zorganizować 2 brygady przedmontażu z ludzi
zebranych z różnych brygad WM. To były ciężkie czasy. Siedziało się wtedy po
10 i 12 godzin — z czasem się nie liczyłam, odbiorniki nie mogły czekać na podzespoły.
Warunki podłe, bo i ciemno i zimno, nie raz było 12 i 10 st. C. Cały materiał na
stercie na podłodze, palta wieszane na ścianach, podłoga trocino-beton.
Wszystko się jednak dobrze skończyło, mamy teraz piękną halę, płytki i przedmontaż
razem wszystkie 4 brygady „babiniec" jak o nas mówią, bo na 150 prawie kobiet tylko
3 rodzynki — mężczyźni.
Atmosfera jest dobra, koleżeńska, brygadzistki: Janina Szeląg, Urszulka Lewińska,
Krysia Smagieł, Helena Kijanka, Jadzia Ostrouch i Wala Bochińska świetnie sobie radzą.
Obydwie brygady płytek zdobyły tytuł „Brygad 25-lecia PRL" i Brygad Pracy Socjalistycznej,
a odznaczał je sam ówczesny sekretarz KW PZPR tow. Karkoszka na uroczystości
zorganizowanej przez przewodniczącego Komisji Współzawodnictwa inż. Szulca Mariana.
Brygady przedmontażu też się dograły, zżyły ze sobą, kilka razy zdobyły I i II miejsce
we współzawodnictwie międzybrygadowym. Oczywiście nic się nie dzieje bez chluby
technologów — Tadzia Zielińskiego, z którym często kłócę się zawzięcie,
ale mimo wszystko nie wyobrażam sobie lepszej współpracy niż jest.
Jedyną naszą troską jest to, żeby jak najdłużej robić w naszym zakładzie odbiorniki
telewizyjne, nie dlatego żebyśmy nie potrafiły przekwalifikować się,
ale dlatego że utracilibyśmy rozmach jaki jest i że trzeba byłoby zaczynać wszystko
prawie od zera.
Zbliża się 15-lecie naszego zakładu. Chciałabym żeby zaczęto dostrzegać człowieka,
żeby ludzie oddani zakładowi, pracujący od początku zostali wyróżnieni, wszyscy szarzy,
uczciwi na swoich stanowiskach. Dla nich to musi być święto.
Jeżeli nie ma pieniędzy na nagrody, to jest jeszcze tyle innych form nadania rangi tej
uroczystości. To nie może być odfajkowane. Człowiek musi wiedzieć, że jest potrzebny,
doceniany. Niech ręka boli dyrektora od podawania i gratulowania, to dobrze. Tak trzeba.
Bo przecież znów musi przyjść entuzjazm.
Zdzisław Gronet
Rozwój Techniki
Tak, to już piętnaście lat... piętnaście lat od kiedy ubrany w ciut za długi i jeszcze
za obszerny uniform ,,made in GZR" rozpocząłem swoją pierwszą w życiu pracę.
Mój dyplom Wydziału Łączności PG pachniał jeszcze świeżą farbą drukarską,
a głowa nabita była całkami, konduktancjami, wektorami, liczbami zespolonymi.
Nadszedł czas, aby wszystko co wtłoczono mi do głowy przez cztery lata studiów zaczęło
procentować dla zakładu, dla mnie. A procentowało — przynajmniej dla
mnie — niezbyt obficie. Miesiące były strasznie długie, a pensja... lepiej nie mówić.
Starczało zaledwie na opłacenie pokoju sublokatorskiego i skromne wyżywienie.
Rodzice często w listach pytali czy ja naprawdę tę Politechnikę skończyłem i rozpocząłem
pracę, bo sądząc po ilościach wałówek, to na to nie wygląda.
Mimo wszystko wspominam z sympatią te pionierskie lata w Zakładzie.
Cały zakład liczył wówczas kilkanaście osób, z których kilka wiedziało co to jest
radiolinia, a dwóch było nawet takich, co to mieli już w swojej pracowni jeden
prawdziwy telewizor 21 calowy PAY. W moich oczach byli w sztuce obsługi tego telewizora
niezwykle biegli. Jeden z brodą, drugi straszliwie chudy i długi — inż. Hołyst i
inż. Łukszo — dwaj pierwsi, którzy zaczęli przygotowywać produkcję telewizorów w T-18.
Przystałem do nich i tak się zaczęła moja styczność z telewizorami — jak mnie
zapewniano — krótki czas tylko, bo już wówczas mimo że nie rozpoczęto jeszcze ich produkcji
martwiono się tym, kiedy i jak tę produkcję zakończyć. Ponieważ najtrwalsze są wszelkie
prowizorki, minęło pierwsze pięć lat, potem drugie — mija trzecie pięciolecie i jak wynika
z najświeższych wiadomości z tą likwidacją produkcji telewizorów w naszym zakładzie to
jeszcze nic pewnego.
Zacząłem pracować w biurze konstrukcyjnym odbiorników telewizyjnych najpierw adaptując
dokumentację „Belwedera", potem w zespole konstruowałem „Neptuna", a moim dziecięciem był
przełącznik kanałów. A ponieważ były to lata pionierskie i nikt nie znał pojęcia dekadówki,
nie stosowano „komplekso¬wego rozwiązywania zagadnień" etc. powiedziano mi poprostu pewnego
dnia, abym wziął pod pachę tę moją dokumentację i poszedł uruchamiać strojenie swojego
przełącznika kanałów. No i uruchamiałem. Jak było za mało 8 godzin pracy, to zostawało
się dłużej. Przyznać się muszę w tym miejscu szczerze: nawet nie wiedziałem wówczas,
że za nadgodziny należy się dodatkowa zapłata. Były dni, że zaczynaliśmy pracę na
pierwszej zmianie, a kończyliśmy z drugą. W razie potrzeby dokumentację zmieniałem wprost
na warsztacie, ani przypuszczając, że ta prosta czynność obrośnie kiedyś aż takim
ceremoniałem jak obecnie.
Już wówczas większość załogi na taśmach stanowiły panie. Szczególnie ładne były na taśmie
strojeniowej N-3. Nic też dziwnego, że po dwóch latach odbyło się huczne wesele i tak
skończyła się moja wolność.
Potem pracowałem przy konstrukcji innych odbiorników „Neptun B", niesławnej pamięci
„Pegaz" i dalszych . Byty lata chude i były tłuste. Najbardziej pamiętam moje nieporadne kroki
jako kierownika wydziału montażowego — ówczesnego PMG I. Objąłem ten wydział po wytrawnym
kierowniku i w moim wówczas przekonaniu, co bym nie robił, to i tak mu nie dorównam.
Mój kompleks pogłębiał fakt, że poprzednik był aktualnym moim szefem. Nie zawsze zgadzałem się
ze swoimi szefami. Sądziłem, że będę uczciwy mówiąc im o swoich wątpliwościach,
za bardzo być może obstawałem przy swoim zdaniu. Życie jednak jest życiem i najlepiej znosi
kompromisy. Doświadczyłem tego nie raz na własnej skórze. Czy jednak droga kompromisów jest
najsłuszniejsza. Lubię swój zawód. Kierunek swoich studiów wybrałem wyłącznie z zamiłowania.
Mój zawód jest moim hobby. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić pracę w innym zawodzie. Często żona
robi mi wymówki, że dom jest zagracony rupieciami radiowymi i nie można się w nim ruszać.
Znoszę to z udaną pokorą, bo bardzo lubię grzebać po pracy w moich rupieciach.
Zżyłem się z zakładem, jak na razie moim pierwszym. Pamiętam, kiedy kilka lat temu powoływano
mnie do wojska na dwa lata, jakoś przykro mi było chodzić z kartą obiegową. Na szczęście w
ostatniej chwili życzliwi mi ludzie wyreklamowali mnie i po jednym dniu spędzonym w wojsku
wróciłem znów do Zakładu. A swoją drogą jak ten czas leci, jednak to już 15 lat...
Wacław Łukaszewicz Kontrola
Jakości
Najgorzej to zacząć, bo to i nie wiadomo co pisać i nie wiadomo jak. Jeśli mam pisać o swoim zakładzie
i o sobie, to w jaki sposób nie popaść w egocentryzm? Oto wątpliwości... nie najważniejsze jednak...
Najlepiej zacząć stereotypowo. Jestem pracownikiem zakładu od 1961 roku jak dotychczas na
stanowisku pracownika fizycznego (jako Momus czyli łowca usterek szukający dziury w całym) a ściślej
brakarza kontroli jakości (dostaw) z branży mechanicznej a czasem także chemicznej,
elektrotechnicznej i... rzemiosł różnych. Przyjęty do pracy na II grupę (3,40 zł na godz.
plus 10 proc. premii) z zawodem mechanika precyzyjnego odbywałem roczny, wstępny staż pracy na
różnych stanowiskach: gwinciarz, tokarz, wiertacz (wtedy wierciłem otwory w płytkach z obwodami
drukowanymi, które były rewelacją na skalę krajową) potem tokarz, aż ni stąd, ni zowąd zaproponowano
mi pracę w Kontroli Technicznej. Dostałem awans (III grupę) i odpowiedzialne stanowisko. I tak
zostałem „kontrolerem". Licha to służba, która kiedyś mi z pewnością imponowała, jednak teraz
bardziej ostro widzę ujemne jej strony. Kontrolowani i mniej sumienni, a takich nasza przemysłowa
rzeczywistość urabia czyli kształtuje, bardzo często bluzgają na kontrolującego
(oczywiście za jego plecami), natomiast zdecydowana większość jest przekonana, że taki kontroler nic
nie robi tylko się obija. Mówią — ten ma dobrze... A jakże, same dobrodziejstwa — poza tym,
że człowiek coraz bardziej staje się nerwowy, przesadnie wrażliwy i podejrzliwy, a jakże często
zmęczony psychicznie. Zresztą uważam, że służba brakarska stała się przeżytkiem i wcześniej czy
później przestanie istnieć. Oby wcześniej. Każdy rzemieślnik, nauczyciel, ekonomista, dyrektor,
filozof itp. może się w swej pracy rozkochać i traktować ją nawet jako hobby. Nie sposób jednak
rozkochać się w kontrolowaniu nie sposób żyć samym "brakarstwem". Te, a może i inne okoliczności
wpływają na to, że mam wiele zainteresowań: muzykowanie (5 instrumentów, fotografowanie i
niestety... filozofia. Niestety — dlatego, że większość nazywa to maniactwem i bzdurną kontemplacja.
Ja mam inne zdanie. Prace społeczną (a z nią mam najwięcej wspomnień) traktuje jako potrzebe chwili
i sytuacji. Zacząłem od ZMS-U. W 1963 roku reaktywowałem tzw. grupę działania ZMS utworzoną z
młodzieży (dziś już stare pryki) pracującej w PWD, TT i TN. Rok później, po przejściu na placówkę
kontroli w małoseryjnej — zacząłem tam organizować nowe koło ZMS. Powodzenia zachęcają. Z naszą
działalnością ZMS wystartowaliśmy w Klubie „Dioda" organizując m. in. czwartkowe spotkakania
towarzyskie dla młodzieży. Odbywały się one w towarzystwie znakomitych, wówczas zespołów muzycznych
jak „Pięciolinie", „Tony" a raz występował gościnnie Czesław Wydrzycki (obecnie Niemen).
Częste spotkania towarzyskie i prowadzone dyskusje doprowadziły do wniosku, że w zakładzie istnieje
niedosyt informacji. I tak w 1965 roku powstała audycja „Neptunek". Nazwaliśmy ją „Neptunkiem" — od
Neptuna dla upamiętnienia nazwy dobrych wtedy odbiorników TV, których produkcja dobiegła już końca.
Nie spotkałem dotychczas równie frapującej, zajmującej i uciążliwej pracy społecznej jak opracowywanie
i nagrywanie audycji. Mimo, że w tym czasie zaocznie robiłem technikum, to dużo więcej wolnego czasu
pochłaniały mi prace nad audycja niż zajęcia domowe, ZMS-owskie i szkolne razem wzięte — a przecież
technikum ukończyłem bez trójki. Redakcja nasza nie była duża (3—5 osób) ale przewinęło się przez nią
chyba ze trzydziestu. Najwytrwalszym był Kazik Dębiński, który prawie od początku, wytrwał do jej
(tj. audycji) szarego końca. „Neptunek" istniał 2 lata. Ponownie, ale już w zupełnie innym składzie
osobowym wznowiliśmy pracę społeczną w radiowęźle. Od stycznia 1969 r. (przez 1,5 roku) prawie co
tydzień nadawaliśmy audycję „Agawa". Nazwa pochodzi od rośliny z jednym kolcem, wykazującej (podobno)
właściwości lecznicze.
Nowa redakcja tworzyła całkowicie nową pod względem stylu audycję. Formy były różne i stare i nowe,
zależało co do czego. Dużo osób słuchało — tylko te cholerne głośniki i wzmacniacze psuły nam krew.
Nasza praca urwała się dość typowo: nieodpowiedni klimat, kłopoty lokalowe i techniczne,
kłopoty prawno - organizacyjne (b. ważne) a do tego chroniczny brak czasu.
W międzyczasie zostałem członkiem Rady Zakładowej (najpierw plenum, później prezydium) i w taki sposób
zbliżyłem się do „kół rządzących". Konfrontacja teorii i życia (postępu życia) nie zawsze wypadała
korzystnie dla teorii. W tym czasie studiowałem na dwuletnim wydziale filozoficzno - socjologicznym
WUML, gdzie uczono założeń marksizmu, etyki marksistowskiej i naświetlano wizję ustroju
sprawiedliwości społecznej. To budowało, dodawało siły i pewności siebie.
Ale w zakładzie raz po raz popadałem w konflikty (na moje szczęście nie ze wszystkimi), dochodziło do
spięć i zgrzytów na tle podejmowanych decyzji. Wskutek braku jednomyślności — głosowano, a wtedy gdy
miałem inne zdanie niż przewodniczący — przegrywałem. Dyplomatą nigdy nie byłem i może dlatego cieszę
się z perspektywy, że kiedyś ludzie będą powszechnie stosować skróty myślowe jak w organizacji MENSA.
Najwięcej wrażeń (niczym obuchem w łeb) doznałem 17 grudnia 1970 r. Do Partii, której od 3-ch miesięcy
byłem członkiem napisałem to co myślę i czuję w przeświadczeniu, że postępuję uczciwie.
Zostałem potraktowany jak wróg ustrojowy i do tego niebezpieczny. Zabroniono nawet wstępu do
radiowęzła — a przecież w tym czasie byłem członkiem komisji propagandy partyjnej — i z-cą
przewodniczącego Zarządu Zakładowego ZMS d/s propagandy i szkolenia.
Ale to minęło, zostały tylko refleksje i wyrobione zdanie kto kim jest. Mimo tych drobnych niepowodzeń
i różnych niedostatków (kto ich nie ma) zżyłem się z zakładem. Cieszą mnie zakładowe sukcesy, martwią
niepowodzenia, tak samo jak sprawy osobiste. Bo właśnie nie potrafię rozdzielić życia prywatnego
od zakładowego. Żonę mam z zakładu, przyjaciół z zakładu, wrogów z zakładu,
a chałupy nie mam — tak więc zakład... moim domem. Nie tracę jednak poczucia humoru i przychylam się
do groteskowo-filozoficznej myśli Elberta Hubbar-ta, który mówił „Nie bierzcie życia nigdy zbyt
poważnie. Tak czy owak — nikt nie wyjdzie z niego żywy".
Maria Depka Wydział
Montażowy
Spotkanie moje z zakładem nastąpiło w dniu 15 sierpnia 1959 r. Fakt rozpoczęcia pracy w tej dziedzinie
nie wiązał się w zasadzie z moimi zainteresowaniami, sprawił to raczej czysty przypadek. Dział Kadr
skierował mnie na produkcje odbiorników telewizyjnych, gdzie zacząłem pracować jako polerownik.
Kierownikiem działu był inż. Gajda. Zazdrościłem tym w białych fartuchach, którzy pracowali przy
odbiornikach telewizyinych, chciałam również pracować przy montowaniu odbiorników.
Pamiętam dzień, w którym inż. Malinowski podszedł do mnie na stanowisko gdzie polerowałam skrzynki do
odbiorników „Belweder" i „Neptun" i powiedział mi tak: „pani Marysiu dosyć tego głaskania skrzynek,
będzie pani stroiła fonię na przyrządzie, popularnie w naszym zakładzie zwanym „Franciszkiem".
Przerażenie ogarnęło mnie ogromne — bałam się prądu. Dzięki kolegom takim jak: Toporski, Dudek,
Pieprzka, Rodkie, Kołakowski, którzy poświęcili bardzo dużo czasu aby mnie przyuczyć do zmiany
charakteru pracy i zawodu, pracuje do chwili obecnej. W czasie mej 12-letniej pracy osiem razy
zmieniali się kierownicy wydziału WM, było różnie, jeżeli chodzi o mnie, ale zawsze praca układała
sie względnie.
Pracuje społecznie po linii związkowej, jestem mężem zaufania już przez trzy kadencje, a także jestem
obecnie członkiem Rady Zakładowej przy GZE „UNIMOR", pełnię funkcje skarbnika.
Zawsze żyję sprawami ludzkimi, jak również zagadnieniami zakładu — jak to działacz związkowy. W roku
1969 zostałam wybrana do Plenum Komitetu Zakładowego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Praca
społeczna w warunkach pełnego zaangażowania w pracy zawodowej, pełnienia obowiązków żony i
matki — jest bardzo trudna. W roku 1971 byłam delegatem na XII Konferencje Wojewódzka PZPR w Gdańsku,
gdzie złożyłam do Komisji Wniosków i Uchwał postulaty naszego zakładu jak również dzielnicy,
której jestem mieszkańcem. Drugim moim największym przeżyciem tamtego okresu była akademia z
okazji 22 Lipca na której w dowód uznania za trud i prace społeczną odznaczono mnie Brązowym Krzyżem
Zasługi. Moim życzeniem jak również życzeniem całej załogi WM jest, aby zakład doczekał się ośrodka
wypoczynkowego z prawdziwego zdarzenia, w którym moglibyśmy po całorocznej ciężkiej pracy wraz z
rodziną spędzić urlop. Pragnę, aby zakład nadal rozwijał się i modernizował.
Chcielibyśmy się doczekać obchodów 25-lecia istnienia naszego zakładu, oraz nie tylko telewizji
czarno-białej, ale także telewizji kolorowej. Jestem przekonana, że pracownicy naszego zakładu z
chęcią podejmą się produkcji telewizji kolorowej.
Aleksander Jankowski
Produkcja
W ,,Unimorze" rozpocząłem pracę 1 września 1967 r. Przyszedłem z "Hydrosteru", przedsiębiorstwa
o dużych tradycjach, dobrej organizacji pracy, wysoko kwalifikowanej załodze. Tam po Zasadniczej
Szkole Zawodowej zdobywałem ostrogi w zawodzie tokarza. Wysoko ceniłem sobie ten zakład. Sytuacja
rodzinna zmusiła mnie do zmiany przedsiębiorstwa. Robiłem to niechętnie i z tą większą uwagą wybierałem
zakład, z którym miałem się związać.
Na Wydziale Małoseryjnym przyjął mnie ówczesny kierownik inż. Groth. Zaczął od małego egzaminu, pokazał
warsztat. Mówił o perspektywach, proponował VIII grupę. Chciałem IX. Powiedziano mi, żebym pokazał
co umiem. Czułem, że robota będzie skomplikowana, dokładna, pracownicy mówili o dużym reżimie rysunku
technicznego i wysokich wymaganiach kontroli technicznej. Tego się nie bałem, może inaczej, taką pracę
właśnie lubie. Gorzej było ze sprawami socjalno-bytowymi. Brak szatni z prawdziwego zdarzenia
(do czego nie byłem przyzwyczajony) z szafkami, umywalnią, łazienkami, brak śniadalni. Załoga młoda,
większość to rówieśnicy, starszych niewielu, dużo młodszych. Tak zacząłem. Praca okazała się naprawde
ciekawa. Pracowałem chętnie. Poznałem nowych kolegów, z wieloma zaprzyjaźniłem się.
W maju 1968 r. zdawałem na IX grupę. Zdałem. Dało mi to dużą satysfakcję, mówiło mi to, że pracuję dobrze.
Kiedy zaistniała konieczność pracy na obwiedniówce (frezarce do nacinania kół zębatych) i szukano
chętnych, zgłosiłem się. Było niewiele czasu na przyuczenie a produkcja nagliła. Kooperanta nie można
było znaleźć, albo wykonanie detalu w kooperacji było zbyt niskiej jakości. Spróbowałem i wyszło.
Może kółka przeszły w NKT i zdały egzamin w szalupówce. Przy wprowadzeniu samokontroli wytypowano mnie,
otrzymałem licencję i mam ją do dziś. W 1970 r. zdobyłem na egzaminach organizowanych w przedsiębiorstwie
dyplom mistrzowski. 1. 08. 1970 r. weszła dniówka zadaniowa. Odeszło wtedy wielu bardzo dobrych pracowników.
Ci, którzy zostali nie żałują do dziś. Poprawiły się zarobki, była większa premia. Po jakimś czasie,
niektórzy z tych co odeszli, wrócili. Szwankowała, jak zresztą i teraz, organizacja pracy. I w tym
należałoby szukać przyczyny nie wykonywania planów. Od stycznia 1971 roku załoga w akcji „Pomożemy"
podejmowała zobowiązania produkcyjne, indywidualne jak i zespołowe w celu zwiększenia produkcji i to dało
rezultaty. Na półrocze dyrektor dziękował załodze wydziałów małoseryjnych za przekroczenie planu. Wszedł
też w życie nowy regulamin premiowania, bardzo potrzebny wydziałowi mechanicznemu. Plan 1971 wydział chyba
po raz pierwszy wykonał i przekroczył. Osobny rozdział, to praca społeczna. Organizacja ZMS, z której
przyszedłem działała prężnie, było ją widać wszędzie, tutaj natomiast na wydziale praca „leżała" jak to
popularnie się mówi. Pamiętam pierwsze zebranie, przyszło 12 członków. Powiedziałem wtedy co myślę o takiej
działalności, mówiłem o organizacji ZMS w Hydrosferze, o tym co robią tam ZMS-owcy. Nastąpiła seria
burzliwych zebrań, zmiana zarządu, pożegnanie „martwych dusz" z listy. Koledzy z koła zaufali mi, zostałem
v-ce przewodniczącym, a potem przewodniczącym. Początkowo były kłopoty z Zarządem Zakładowym ZMS, stawiano mi
nawet zarzuty, że chcę zrobić karierę, wprowadzam jakieś nowości jak korzystanie z wydanej przez ZG ZMS książki
„ZMS w zakładzie pracy" 'i wzorowanie się na przykładach w niej zawartych. Powoli było coraz lepiej.
Z końcówki tabeli współzawodnictwa między kołami przechodziliśmy do przodu, byliśmy nawet na I miejscu. Koło
tworzyło zgrany zespół. Darzyło zaufaniem swój Zarząd, wybijali się tacy koledzy jak Malentowicz, Greger,
Fularczyk, Brzeziński, nie pracujący już Krzysiek Grądzki. Zauważano nas na wydziale, garnęli się inni. Koło
z 12 członków zwiększyło się do około 80. Pracowaliśmy, było wiele udanych inicjatyw tak na terenie wydziału,
jak i zakładu. Wymienię kilka: Turniej Piłki Nożnej o Puchar ZZ ZMS, stworzenie ZMS-owskiej Brygady i nawiązanie
współpracy z kołem w T-10, wspólne imprezy z tym kołem w Klubie „Kogga", a nawet bal sylwestrowy dla pracowników
„Unimoru" w TME. Dużo uznania na wydziale uzyskaliśmy za propagandę wizualną. W wyborach w lutym 1969 r.
zostałem wybrany do Rady Oddziałowej, jako członek RO d/s kult.-oświatowych. Po przejściu tow. Szydłowskiego
na przewodniczącego Rady Zakładowej zostałem najmłodszym przewodniczącym Rady Oddziałowej w przedsiębiorstwie.
Odpowiedzialność bardzo duża, a w czasie trwającej kadencji było wiele b. trudnych momentów. W okresie
pogrudniowym jeździłem jako delegat załogi Wydziału do Zjednoczenia w Warszawie w sprawie postulatów płacowych
zgłaszanych przez załogę. Nie osiągnąłem tam wiele, poza zwróceniem uwagi Dyrekcji i Zjednoczenia na problemy
z jakimi borykają się wydziały produkcji małoseryjnej i koniecznością ustalenia bodźców ekonomicznych dla
częściowego choćby usunięcia trudności, jakimi było od dawna i jest, brak wysoko kwalifikowanej kadry. Stąd w
połowie 1971 roku nowy regulamin premiowania, o którym już wspominałem. W dziedzinie socjalnej uzyskaliśmy na
razie szatnie z szafkami. W najbliższych dniach otrzymamy śniadalnię. Moje hobby, to piłka nożna. Drużyna,
którą prowadziłem i w której grałem od paru lat, zajmuje czołową pozycję. Cóż więcej można by powiedzieć o sobie
i przedsiębiorstwie, w którym pracuję, chyba tylko to, że zżyłem się, przywiązałem i tutaj widzę duże perspektywy
i swoje miejsce.
Rakowska Teresa — pracownica z najstarszym angażem
Hala Maszyn
Z wielką tremą przystępuję do omówienia mych wspomnień z pracy w T-18, gdyż nie wiem, czy będą one interesujące.
Rozpoczęłam pracę w T-18 4 kwietnia 1957 roku. Dyrekcja i nasze biura mieściły się wtedy w Banku przy
ul. Bogusławskiego. Byłam jedną z pierwszych zatrudnionych kobiet jako szósty pracownik tego zakładu i w
związku z tym obserwowałam rozwój zakładu od narodzin. Pierwszą moją pracą było prowadzenie sekretariatu dyrekcji
i załatwianie spraw przyjęć pracowników. Cieszyłam sie każdym, nowo przyjętym pracownikiem, gdyż to było dowodem,
że nasze zakłady rozwijają się. Muszę tu wspomnieć miłą współpracę z pierwszym dyrektorem Ob. Olszewskim i
Głównym Inżynierem inż. Kujalnikiem, którzy wiele trudu i wysiłku włożyli w budowę naszych zakładów. W tym czasie
grupy robotników przygotowywały nam pomieszczenia na biura w otrzymanym od wojska koszarach w obecnym budynku
nr 1. Z niecierpliwością czekaliśmy na przeprowadzkę i wreszcie nastąpiła ona we wrześniu 1957 roku.
Dla niewielkiej grupy pracowników, było to wielkie święto, mieliśmy wreszcie własną siedzibę. Powstał Dział
Głównego Mechanika, Narzędziownia, Dział Inwestycji. Rozpoczęła pracę Spółdzielnia Budowlana, która
przeprowadzała przeróbkę budynku nr 1 na warsztaty. Pamiętam te sprawy, gdyż wtedy przeszłam do Działu Inwetycji
i rozliczałam należności za pracę oraz prowadziłam kartotekę. Burzono niepotrzebne ścianki, burzono piece,
zrywano podłogi drewnione i na to miejsce zakładano centralne ogrzewanie, układano podłogi betonowe, ustawiano
na nich pierwsze maszyny oraz wybudowano kotłownię w miejscu, gdzie stoi dotychczas.
W jesieni 1957 roku uruchomiono produkcję podzespołów na II piętrze w budynku nr 1. Dla mnie było to wielkim
przeżyciem, gdyż dotychczas w fabryce nie pracowałam, dlatego wszystko nowe mnie interesowało i cieszyło.
Zaczęto montować pierwsze telewizory z części dostarczanych z Warszawy, i niektórych wyprodukowanych u nas.
W jesieni 1958 r. wyprodukowano kilkadziesiąt sztuk telewizorów i rozdano je na próbę niektórym pracownikom.
W 1958 roku rozpoczęła się budowa budynku nr 5, który oddano do użytku w 1959 roku. Mówię tak dużo o pierwszym
okresie budowy fabryki, bo on najbardziej wrył mi się w pamięć. Potem już niczemu się nie dziwiłam. Po budynku
nr 6 powstał budynek nr 4, ustawiono w nim maszyny i taśmy montażowe. Obchodziliśmy wiele uroczystości,
jak wyprodukowanie pierwszych telewizorów, wyprodukowanie tysięcznego telewizora, dziesięciotysięcznego,
stutysięcznego itd. i doczekaliśmy się nie wiadomo kiedy 15-lecia. Widzimy, że nasze zakłady rozwijają się dalej,
produkujemy nie tylko telewizory, ale również urządzenia elektroniki morskiej. Do roku 1967 pracowałam w Dziale
Głównego Mechanika, a obecnie pracuję w Dziale HG. Z pracy jestem bardzo zadowolona. Podczas 15-letniej pracy
w naszym zakładzie (mimo kilkakrotnej zmiany dyrekcji), nie spotkało mnie nic przykrego, dowodem tego może być
fakt, że czynię obecnie starania by moja córka dostała pracę w naszym zakładzie. Z okazji 15-lecia, życzę
Dyrekcji i nam wszystkim pracownikom, aby następny jubileusz był jeszcze lepszy, aby praca w naszych zakładach
stała się jeszcze przyjemniejsza, wyniki bardziej owocne i nasz dobrobyt większy.
Aleksander Land
Produkcja
Do zakładu przyszedłem w 1958 roku prosto na kurs, który został zorganizowany by zasilić dalsze brygady.
W tym okresie była jedna brygada montażowa i jedna taśma strojeniowa — w produkcji był odbiornik „Belweder"
na licencji warszawskiej. Na nowej hali montażo¬wej przygotowywali już taśmę na nowy odbiornik TV „Neptun"
14 cali. Był to trudny okres dla zakładu i dla załogi, która miała zacząć od nowa. Ja zostałem przydzielony do
brygady strojeniowej, której brygadzistą był kol. Śliwowski. Dla mnie był to szczególnie trudny okres, gdyż
wróciłem po 4 latach pracy z Korei i trzeba było na nowo zaklimatyzować się; dawała się we znaki śpiączka.
Po tym okresie nastąpiły nowe trudności; zaczęliśmy pracować na dwie zmiany strojąc odbiorniki TV „Belweder".
Jaka była radość, kiedy zaczęły odbiorniki schodzić z taśmy — po 5 szt. na jedną zmianę, a później coraz
więcej; a tu nowa wiadomość, mamy przejść na nową taśmę i zacząć strojenie OTV „Neptuna". To nie byłoby takie
złe, ale otrzymałem angaż na brygadzistę. Było to zaskoczeniem dla mnie, gdyż na kursie nie za bardzo mi szło.
Moje wątpliwości co do przyjęcia angażu rozwiał kierownik inż. Formejster, który powiedział: „tego co się nie
umiało na kursie nauczy się pan na taśmie". Co do angażu to zmusił mnie do pogłębienia wiedzy. I tak się
zaczęła moja praca brygadzisty. Zakład w tym czasie przeżywał rozkwit. „Neptuny" zaczęły podbijać rynki,
taśma strojenia rozrastała się coraz bardziej. Pod koniec 1960 r. schodziło już z taśmy 80—90 odbiorników na
zmianę. W tym okresie dostałem propozycję przejścia z taśmy na brygadzistę brygady naprawczej, która za
zadanie miała naprawiać braki powstałe w toku produkcji. Ich naprawa na taśmie zabierała dużo czasu.
Od tego czasu datuje się moja nowa praca; braków było coraz więcej, bo i coraz to lepsze kontrole, a i
odbiorników coraz więcej schodziło z taśmy; schodziły „Neptuny 17" i to w kilku odmianach. Po przejściu lawiny
„Neptunów" na taśmę wchodzi nowy odbiornik na obwodach drukowanych „Pegaz". Jest to pierwszy odbiornik
telewizyjny — na obwodach drukowanych — to już era płytek i tu nie unikniono błędów, a te błędy odczułem
właśnie ja z moją brygadą, bo do naprawy i przeróbki pozostało około 4.500 odbiorników.
Do pracy miałem dobrą brygadę — byli tam koledzy: Okuniewski Henryk obecnie inżynier, Sadowski Piotr obecnie
inżynier, Filipowicz Stanisław, Sierant Andrzej i wielu wielu innych. Pracę tę wykonałem w terminie i
powyższe odbiorniki zastały naprawione i przekazane do Magazynu Zbytu. W tym czasie na taśmie tworzy się nowy
odbiornik siostra „Pegaza" — „Fala"; ma ona 12 kanałów i jest dużo lepszym odbiornikiem od „Pegaza". Teraz
stale słychać o zmianie asortymentu, powstają nowe odbiorniki o lepszej jakości i wyglądzie. Ja i moja brygada
stale musimy się przestawiać na naprawy nowych części; tak rodzi się „Zefir", „Fiord", „Atol", „Fregata".
W tym okresie załoga i zakład przechodzi przełom i to także w produkcji telewizorów. Chodzą cztery taśmy,
znika z taśm dowożenie materiałów i części, robimy odbiorniki na eksport. Moja brygada robi 100 sztuk
transformatorów do odbiornika eksportowego, zaczyna się walka o eksport. Zespoły wykonane przez moją brygadę
są dobre i tu sukces, bo brygada walczy o tytuł brygady pracy socjalistycznej, dopięliśmy swego, i w 1970 roku
uzyskuje tytuł brygady pracy socjalistycznej. I miejsce i złotą odznakę pracy socjalistycznej.
A na taśmach już nowe odbiorniki „Neptun 312", a następnie „Neptun 313", w chwili, kiedy piszę, wchodzi
odbiornik „Neptun 212". Czy w tych kilku słowach można opisać co się wydarzyło. To nie sposób nie wspomnieć
o sobie samym, o tym co ja sam po pracy robię, co mnie cieszy i daje siły do pracy. Po pracy zajmuję się
młodymi, prowadzę zajęcia praktyczne na kursach radio-telewizyjnych w Lidze Obrony Kraju w Zarządzie Miejskim
Gdańsk. Za pracę tę dostałem brązową, srebrną i złotą odznakę zasłużonego pracownika LOK. W 1968 roku za
osiągnięcia w krótkofalarstwie otrzymałem dyplom WACA, za uzyskanie łączności w 5 kontynentach. Moją największa
niespodzianką i zadowoleniem było to, że na trzydziestą rocznicę PPR, otrzymałem Złoty Krzyż Zasługi,
to było ukoronowanie mej dotychczasowej pracy w naszym zakładzie, któremu życzę rozwoju małoseryjnej i
wielkoseryjnej produkcji.
Czesław Markiewicz
Produkcja
2. I. 1958 r. zgłosiłem się do pracy na produkcji w Zakładach Radiowych T-18 przy ul. Rzeźnickiej w Gdańsku.
Chociaż mieszkam w Gdańsku od 1945 r. to musiałem pytać, gdzie ta ulica jest i gdzie taki zakład się znajduje.
O telewizji czytałem w prasie i czasopismach popularno - naukowych. Zaintrygowała mnie idea zbliżenia świata,
do każdego użytkownika aparatu TV. I dlatego może wybrałem tę a nie inną pracę. Pierwszą moją pracą wraz
z kol. Puszwackim, który został przyjęty do pracy wraz ze mną w dziale produkcji OTV była instalacja anten
telewizyjnych na nieistniejącej obecnie bliźniaczej wieży podobnej do dawnego budynku administracyjnego.
Kierowało tą pracą grono inżynierów, z których pozostał mi w pamięci inż. Gronet. Muszę zaznaczyć, że
zakład już produkował transformatory dla Warszawy, lecz ja nie brałem udziału w produkcji, ponieważ byłem
przeznaczony do produkcji tzw. rozwojowej. Po dwumiesięcznym okresie przyuczenia, zaczęliśmy produkować do
przystawki kanałowej „W.Cz." chassis uzbrojone. I od tego czasu w ciągu mojej dotychczasowej pracy zaczęła
się walka produkcji z K.T.
Gdybym mógł się spodziewać, że taka walka przyczyni się do rozwoju pojęć wykonawstwa planu, uzyskania jakości,
to prowadziłbym dziennik kształtowania się postępu w naszym zakładzie. W maju 1958 r. zaczęliśmy produkować
pierwsze OTV typu „Belweder". Już wówczas zaczęła się wojna między działem produkcji, a technologią i
konstrukcją oraz K.T. Pamiętam, że jeden z pierwszych odbiorników KT nie chciało przyjąć, pomimo dobrych
parametrów elektrycznych, ponieważ fornier posiadał rysunek przypominający pewne anatomiczne części ciała
kobiecego i stąd subiekcje czy zakład może sprzedać "pornografię" czy nie. Odbiornik ten sprzedano. Prawie
dwa lata, a może więcej pracowałem przy zbrojeniu chassis do TV, do przystawek oraz do pośredniej
częstotliwości „N-8". Pewnego razu przychodzi do mnie szef produkcji z bardzo zmartwioną miną. Pytam o powód
zmartwienia. Odpowiada, że przez okres miesiąca nie otrzymamy chassis do OTV z Warszawy i zakładowi grozi
przestój, w podanym okresie, ponieważ w naszym zakładzie wyczerpał się całkowicie zapas tych niezbędnych
podzespołów. Po namyśle powiedziałem, że przestoju można uniknąć. I uniknęliśmy wykorzystując dotychczas
wybrakowane, ale przez naszą brygadę naprawiane chassis. Ze skruchą w sercu muszę przyznać, że wygląd tych
chassis daleko odbiegał od norm przynajmniej nawet wizualnie przyzwoicie estetycznych ale najważniejsze,
że przestoju uniknęliśmy.
Od 1962 r. zacząłem pracować na strojeniu OTV. Nieraz myślę, ile już tych odbiorników przeszło przez moje
ręce oraz ilu ludziom przynoszą one rozrywkę po znojnej pracy. I to jest moim największym zadowoleniem z
mojego zawodu. Czego oczekuję w przyszłości od zakładu? Tego, że zakład stworzy stanowiska pracy dla
ludzi w podeszłym wieku i dużym stażem pracy, którzy z racji wieku i doznanych przeżyć nie nadążają już
za młodymi, uzdolnionymi pracownikami, że wszelkie zmiany norm i warunków pracy, będą poprzedzać głęboko
analizy warunków pracy i technologii pracy.
Jan Stucki
Pracuję w tym zakładzie od 12 lat. Zaczynałem bez entuzjazmu. Profil produkcyjny Gdańskich Zakładów
Radiowych nie był całkowicie zbieżny z moim wykształceniem. Żeby znaleźć pracę, zgodną z wyuczoną
specjalizacją, należało wyjechać z Wybrzeża. O tym, że zostałem zdecydowały inne sprawy. Nie raz myślałem
o odejściu, o innej pracy. Na rozmyślanie nie było jednak zbyt dużo czasu. Zakład był młody, wymagał
zaangażowania, problemów było sporo. W wyniku pracy przyszły pierwsze powodzenia i związane z tym zadowolenie
oraz poczucie przydatności. O niepowodzeniach nie będę pisał. Teraz kiedy rozmyślam o tych 12-tu latach,
zastanawiam się, co decydowało o powodzeniach. Dochodzę do wniosku starego jak świat — dobry, zgrany,
ambitny zespół ludzi.
Przytoczę kilka przykładów z moich doświadczeń w tym zakresie. Niewielki zespół technologów, w którym
pracowałem — Godlewski, Chmielewski, Malinowski, Chołuj, Kwapiński, Michalski, Marcinkowski, niezawodny
p. Urbański z inwestycji oraz inni — wykonywał w ciągu 1,5 roku dokumentację, załatwiał kooperacje,
nadzorował wykonawstwo obecnego prawie niezmiennego od lat wyposażenia hali produkcyjnej WM oraz magazynu
głównego. Były w tym taśmy, transportery, instalacje, nowy system przepływu materiałów, nowa technologia
produkcji i nowo wdrażone do produkcji odbiorniki telewizyjne.
Produkowany dzisiaj zestaw urządzeń elektroniki morskiej (poza RS-101) opracowaliśmy w dwadzieścia kilka
osób w ciągu kilku lat. Autorzy tego zestawu to Drzewiecki, Główczyk, Paliński, Grzybowski, Śmiechowski,
Jędrzejewski (pan Jan), Michalski, Mendyka i inni. Kiedy przyszło wykonać w ciągu jednego roku model i
prototypy „Mewy", mało kto wierzył w powodzenie przedsięwzięcia, zdecydowała ambicja i upór całego zespołu.
Później zespoły ludzkie, z którymi współpracowałem powiększały się, trudno byłoby wymieniać nazwiska.
W 1970 r. zaczęliśmy walczyć o realizację zadań planowych produkcji małoseryjnej. było szereg wątpliwości.
Postawiliśmy na zaangażowanie i ambicję załogi. Nie wykonywany plan produkcji od kilku lat został wykonany
w roku ubiegłym. Można by przytoczyć więcej przykładów, choćby znana odporność załogi produkcji wielkoseryjnej,
która przez całe 15 lat, nigdy do tej pory nie zawiodła.
Nie lubię patosu, jednak trudno sobie odmówić przekazania przy takiej okazji swoich odczuć. Czekają nas
znacznie trudniejsze zadania, wierzę jednak, że czekają nas również nowe osiągnięcia i powodzenia.
Posiadamy przecież coraz bardziej scementowaną coraz lepiej wyszkolona i nie mniej niż do tej pory ambitną
załogę. Wiem, że przyszłe sukcesy będą przede wszystkim jej zasługą.
XV Lecie GZE "Unimor"
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
Oceny |
|
|
|
Reklama |
|
|
Logowanie |
|
|
Ile Razy Ściągano |
|
|
Nowe Pliki w Download |
|
|